Uzależnienie od polityki przypomina sytuację ze starego dowcipu: Matka wysyła synka do knajpy, żeby przyprowadził tatusia. Synek znajduje go przy stoliku, pijącego wódkę z kumplami. Chce jej spróbować, tato pozwala. Chłopiec wypija łyka, krztusi się i krzyczy: „Tatusiu, to jest okropne!” Na to ojciec stwierdza smutno: „Widzisz, synku… a tatuś musi…”
W trakcie kampanii wyborczej nawet najbardziej zacny polityk myśli głównie o tym, ile głosów przysporzą mu jego pomocnicy: ile ulotek rozniosą i rozdadzą, ile maili wyślą, ilu wyborców do niego przekonają. Z kolei ciężko pracujący pomocnicy często oczekują, że – w razie zwycięstwa – ich kandydat załatwi im jakąś posadę, fuchę albo – w kolejnych wyborach – miejsce na partyjnej liście. Tak to chodzi. Ale to nie jest przyjaźń. To jest interes.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Cnoty takie jak: powściągliwość, prawość, lojalność stanowią często przeszkodę w karierze politycznej. Bardziej liczą się „silne łokcie”, „elastyczna moralność”, skłonność do szpanerstwa i konfabulacji. Skutki widać dookoła: Imponderabilia (takie jak: altruizm, wdzięczność, prawość) schodzą na dalszy plan. Aż do następnych wyborów, kiedy w komórce sympatyka partii znów rozlegnie się znajomy głos: „Nie pomógłbyś nam przy wyborach?” „Pomógłbym, oczywiście, że bym pomógł!” Przecież jestem uzależniony. Tatuś musi.
Reklama
Będzie coraz gorzej. Po eskalacji nalotów ruskich dronów na Polskę, przez krótki czas, lansowana była dyrektywa: „Kochajmy się!” „Wszystkie ręce na pokład!” Byłem cały za. Już ze sto razy pisałem na tych łamach o fatalnych skutkach polaryzacji Polaków na: „moherowe berety” i – w reakcji na ów „wyrafinowany komplement” – na „lemingi”. Ale potem poszło z górki. I wtedy i teraz prysła krucha jedność, sczezły imponderabilia i instynkt samozachowawczy. Lecz jeśli kiedyś mamy znów się kochać i puścić w niepamięć dawny, wrogi szał, to super! Jednak spróbujmy być „symetryczni” do końca, np. oddajmy największej partii opozycyjnej subwencję, zatrzymaną w 2023 r. i przyznajmy (należne „jak psu zupa”) stanowiska wicemarszałków sejmu i senatu... Oczywiście żartuję.
Niedawno dostałem poważny list od Czytelnika (pana Andrzeja z Łodzi). Okazał się niteczką podtrzymującą moją kruchą wiarę, że w „tym kraju” nadal żyją ludzie, którym nie jest wszystko jedno, którzy czytują katolicką „Niedzielę”, a nie tylko gazetki reklamowe. I którzy nie znoszą agresji, wygody i lipy.
Dlatego zostawmy politykę i „pomówmy o Rzeczach Naprawdę Wielkich”: np. o prawdziwej, bezinteresownej przyjaźni. W tym sensie kimś dla mnie bardzo ważnym – zwłaszcza gdy zaczęto mi drukować felietony w łódzkiej „Niedzieli” – był ks. Waldemar Kulbat. Zmarłego niedawno kapłana i publicystę spotykałem sporadycznie, w latach 2007 – 2018, kiedy pomagałem niezrównanemu Krzysztofowi Nagrodzkiemu w budowaniu kolejnych Konferencji „Dziennikarz między Prawdą o kłamstwem”. Ks. Kulbat był filarem Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, wspierał nas wiedzą, doświadczeniem i przyjaźnią. A później jego opinie na temat moich felietonów były i zaskakujące, i niezasłużone. Ale on taki był: nigdy nie zapomniał dodać otuchy, dopytać, doradzić, pochwalić.
Jakże teraz te rozmowy zapomnieć? Jak się odwdzięczyć? Okazuje się – jak zwykle po czasie – że sama pamięć to jednak trochę za mało. Na myśl przychodzi smutne ostrzeżenie Zbigniewa Herberta: „…strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne / ptaka o nieznanym imieniu (…) splendor nieba / one nie potrzebują twego ciepłego oddechu / są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy…” Ks. Waldemar miał dla wszystkich rozważne słowa otuchy, mądrość i uśmiech. W dobie grożących nam, nowych wojen nieobecność takich ludzi jak on zaczyna coraz silniej doskwierać. Naglącym staje się pytanie: Skąd brać nadzieję?
