Drewniane figury zostały odrestaurowane, był to ich pierwszy publiczny pokaz, teraz trafią na swoje miejsce, wyznaczone im ćwierć wieku temu przez ks. Wojciecha Drozdowicza: do słynnej szopki przy bielańskim kościele, nieopodal UKSW.
Milena Kindziuk
Piszę o tym, bo byłam świadkiem przejmującej sceny. Otóż, 96 – letni Mistrz Józef Wilkoń towarzyszył stworzonym przez siebie postaciom. Tuż po zakończeniu Mszy św., ks. Wojtek Drozdowicz prowadzi go pod rękę. Starszy pan z białymi jak śnieg włosami, w czarnej kurtce i granatowym szaliku, porusza się o dwóch laskach.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wygląda, jakby właśnie wyszedł z jednej ze swoich własnych ilustracji – trochę jak mędrzec z baśni, trochę jak ostatni sarmata. Siada na krześle pośrodku kościoła. Tłum czeka na anegdotę o dłutowaniu, o tym, jak rzeźbił w nocy przy lampie naftowej albo jak lis z jego książki naprawdę przemówił ludzkim głosem. I wtedy pada jedno zdanie, jakby ktoś uderzył w dzwon:
„Zwracam się do was z największym apelem o zgodę narodową”.
Reklama
W kościele cisza. Bo my tu mamy rok 2025: wojna na X, wojna w komentarzach, wojna przy stole wigilijnym, w czatach, w kolejce po karpia. A tu nagle człowiek, który pamięta okupację, komunę, kartki na cukier, stan wojenny i trzy zmiany ustroju, mówi spokojnie: przestańcie się wreszcie gryźć, Polacy. I nie czyni tego z pozycji mentora, z piedestału. On po prostu pokazuje swoje drewniane pastuszki. One nie odwracają wzroku. Stoją prosto i patrzą w oczy. I dają – worek ze zbożem, rybę, jagnię, serce na dłoni. Wilkoń mówi: „Chciałem, żeby figury dawały. Żeby przypominały, że człowiek człowiekowi może dać dobro”.
Milena Kindziuk
Wilkonia nazywają czasem ostatnim sarmatą. Sam się z tym zgadza – przed jego domem w górach stoi galeria sarmackich figur, szlachta w kontuszach, z buławami i sumiastymi wąsami. Ale u niego sarmata to nie pogardliwy mem, tylko ktoś, kto wie, czym jest honor, gościnność i odpowiedzialność za wspólnotę. „Być sarmatą – to być Polakiem” – powtarza w wywiadach.
Ma 96 lat, a wciąż rzeźbi, maluje, wydaje książki. Mówi: „Te lata mi się jakoś nazbierały, sam nie wiem jak. Cieszę się życiem, póki trwa”. I właśnie ktoś, kto mógłby już tylko wspominać dawne dzieje, staje w kościele i rzuca nam wyzwanie: przestańcie się dzielić, Polacy. Bo w szopce betlejemskiej nie ma frakcji. Jest tylko stajenka i ludzie, którzy przyszli do Dzieciątka z tym, co mają. Drewniane oczy pastuszków patrzą na nas bez mrugnięcia. Nie oceniają. Czekają.
W Boże Narodzenie zawsze łatwiej o wzruszenie – kolędy, zapach choinki, pusty talerz dla nieobecnych albo tych, co już odeszli. Ale może właśnie teraz, kiedy Polacy tak bardzo dzielą się na „tych, co głosują na X” i „tych, co na Y”, warto posłuchać starego rzeźbiarza z dwiema laskami.
Dziękuję Ci, Mistrzu. Za szopkę. Za figury. I za to, że w czasach, kiedy wszyscy krzyczą, Ty po prostu spokojnie poprosiłeś o zgodę. Bo jak mówiłeś – życie trwa, póki trwa. I szkoda go na wojnę wszystkich ze wszystkimi.
