Marsz równości, czyli „tęczowa”, momentami obsceniczna maskarada – z jednej strony. Agresywny tłum „kiboli” i „narodowców” – z drugiej. I już można napisać „raport z oblężonego miasta”, przy okazji paskudnie zawłaszczając tytuł utworu poety. Już można rozmyślnie kłapać, czyim to „patronem” jest „władza” i jaką w związku z tym stanowi tragedię dla świata „postępu” i „światłych” rodaków. A potem można cytować zagraniczne media, które chętnie zestawiają w jednym szeregu kiboli, nacjonalistów i zwykłą chuliganerię z... katolikami, złowrogą kontrmanifestację z... piknikiem rodzinnym.
W Białymstoku miało być homofobicznie i drastycznie. Gdyby kibole i nacjonaliści się nie pojawili, należałoby ich „wymyślić”. Gdyby kontrmanifestanci byli zbyt łagodni, należałoby ich sprowokować, a najlepiej dać się pobić.
Prowokacja się nie udała. Władza jasno powiedziała, że ci, którzy rzucali kamieniami, zostaną ukarani. Pozostaje pytanie: Co z tymi, którzy kamieniami może nie rzucają, ale coraz nachalniej domagając się praw im nieprzysługujących, godzą w moralność, ład społeczny i poczucie przyzwoitości?
Mamy jeszcze wolność nieskrępowanej rozmowy. Możemy jeszcze wybierać. Możemy bronić naszej ojczyzny. We Francji i w wielu innych państwach zachodnich to już jest niemal niemożliwe
Kiedy patrzymy na docierające z Francji obrazy, które pokazują wielomiesięczną już determinację „żółtych kamizelek”, powinniśmy zdawać sobie sprawę, że istotą ich protestu nie jest ten czy inny postulat socjalny. Nawet nie deklarowana najgłośniej niechęć do prezydenta Emmanuela Macrona, który tak zaczarował wyborców w kampanii. I nawet nie żal, że Francja wyraźnie przegrywa rywalizację gospodarczą z Niemcami. Najważniejsze w tym proteście jest poczucie, że od dekad głos ludzi nie ma znaczenia. Mogą wybrać lewicę, liberałów czy miejscowych „konserwatystów”, ale nic to nie zmienia w ich życiu w sprawach najważniejszych. Miliony imigrantów jak zalewały kraj, tak nadal zalewają. Islam jak poszerzał swoje wpływy, tak poszerza. Homoseksualiści jak byli wywyższani, tak są nadal.
Kościół św. Anny, gdzie obecny Papież czuł się, jak u siebie
2025-05-13 11:26
Wojciech Rogacin
Włodzimierz Rędzioch
Mały kościół przy jednej z bram do Watykanu, należący do parafii św. Anny dei Papafrenieri, jest bliski nowemu Papieżowi Leonowi XIV. To właśnie tutaj Robert Francis Prevost, gdy był jeszcze kapłanem, a później kardynałem, czuł się jak w domu. Wcześniej często bywał tu także Jan Paweł II.
Kościół w stylu barokowym, zbudowany na planie elipsy, jest znany wielu Rzymianom, którzy przez położoną obok Bramę św. Anny przechodzą na terytorium Watykanu. Wiele osób, także pielgrzymów zdążających na Plac św. piotra wstępuje tu na chwilę modlitwy. Od 1929 roku kościołem opiekują się augustianie, zakonnicy z tego samego zgromadzenia, z którego jest Papież Leon XIV.
W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.