Marta Żyszkowska-Zeller: Polszczyzna nieustannie się zmienia. Wraz z następowaniem kolejnych pokoleń, z rozwojem technologii etc. pojawiają się nowe słowa, sformułowania, które nazywają nowe, nieznane wcześniej rzeczy, zachowania czy zjawiska. Trudno też nie zauważyć, że mamy, szczególnie przedstawiciele najmłodszych pokoleń, tendencję do skracania wszystkiego, co tylko da się skrócić i uprościć. Czy można zaryzykować tezę, że nasz język ubożeje? Czy jest wprost przeciwnie?
Dr Magdalena Wanot-Miśtura: Język rzeczywiście wciąż się rozwija. Próbuje w ten sposób nadążyć za nami i naszym zmieniającym się życiem. W języku jak w soczewce odbijają się tendencje, które napędzają świat. Mamy mało czasu i mnóstwo ciekawych aktywności do wypróbowania. To sprawia, że unikamy komplikacji, również w języku. Lubimy konkretne pisma i e-maile, wysyłamy krótkie wiadomości tekstowe. Często sięgamy przy tym po emotikony i obrazki, które skutecznie zastępują potok słów, a nieraz wyręczają nas w nazywaniu emocji. W mediach społecznościowych uprawia się politykę twitterową – ważne sprawy ogłaszane są za pomocą jednego zdania.
Reklama
Przyzwyczajamy się do kultury instant – że wszystko mamy na już, na teraz, od razu. Stąd właśnie tak popularne są rozmaite skrócenia, zwłaszcza u młodego pokolenia. Moja córka, widząc któregoś razu, jak misternie układam zdania, żeby poprosić panią profesor, aby do mnie oddzwoniła, skomentowała to z nieskrywanym zdumieniem: „Mamo, aż trzech zdań potrzebowałaś, żeby wyrazić taką prostą prośbę? Ja piszę do koleżanki trzy litery: DZW – i od razu mam ją na linii”. Dała mi do myślenia ta wymiana zdań. Widać tu różne zjawiska żywe w dzisiejszym świecie: nie tylko wspomnianą skrótowość, lecz także niwelowanie dystansu, czego wyrazem jest też coraz powszechniejsze „tykanie”, albo odchodzenie od decorum – pewnej stosowności, dopasowywania środków językowych do sytuacji, odbiorcy, intencji itd.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Warto wspomnieć także o zapożyczeniach.
Otworzyliśmy się na nie naturalnie wraz z otwarciem granic przed 30 laty. W języku zwłaszcza młodych ludzi, którzy już od przedszkola uczą się angielskiego, a potem często posługują się tym językiem w pracy, wtręty obcojęzyczne są powszechne. Używamy ich dla wygody albo z chęci urozmaicenia wypowiedzi, albo dla nazwania coraz to nowych elementów rzeczywistości – jak choćby smartfon, pendrive czy smoothie.
A propos tendencji do skracania – w przestrzeni internetowej można zaobserwować, że coraz mniej dbamy o znaki diakrytyczne. W Polsce mamy nawet kampanię Język polski jest ą-ę, która ma na celu obronę „ogonków” i przeciwdziałanie nieużywaniu typowo polskich liter. Takie kampanie są chyba naprawdę potrzebne...
To kolejne bardzo ciekawe zjawisko. W tego typu niestaranności pisowni wielu z nas widzi przejaw niedbalstwa albo lekceważenia. Pomijanie polskich znaków, wielkiej litery na początku zdania, a także przecinków i kropek sprawia, że tekst staje się mało czytelny, czasem niejednoznaczny, męczący w odbiorze. Znam osoby, które celowo wyłączyły w swoich telefonach domyślną funkcję rozpoczynania zdania od wielkiej litery. Zdarzało mi się otrzymywać wiadomości, które nie zawierały nie tylko polskich znaków, ale nawet spacji między wyrazami!
Reklama
Kiedyś, w początkach telefonii komórkowej w Polsce, można to było składać na karb ograniczeń w wysyłaniu SMS-ów. Litery z polskimi znakami były warte tyle, ile kilka „zwykłych” liter, przecinki i kropki też zmniejszały nam limit 160 znaków. Dziś nie mamy już takich argumentów, ale tendencja pozostała.
Jak się dowiedziałam od swoich studentów – jest to dla niektórych świadoma strategia pisarska. Bierze się ona podobno ze swoiście pojmowanego dążenia do prostoty – żeby nie komplikować sobie życia. Młodzi ludzie podkreślają, że aby wstawić przecinek lub polski znak, trzeba przecież dodatkowego wysiłku, minimalnego, ale jednak.
To dość osobliwe podejście do oszczędzania.
A przecież nie od dziś wiadomo, że jak cię widzą, tak cię piszą. Odwracając perspektywę, możemy powiedzieć, że to, jak piszemy, wpływa na to, jak nas postrzegają inni. Buduje nasz wizerunek. Szkoda trochę psuć go taką – mniej czy bardziej świadomie motywowaną – niestarannością.
Reklama
Dziadkom trudno jest dziś dogadać się z wnukami i odwrotnie, bo się po prostu nie rozumieją. Wystarczy zresztą szybki rzut oka na słowa zgłoszone w plebiscycie Młodzieżowe Słowo Roku. Mnie jako osobie po trzydziestce większość z nich niewiele mówi, a co dopiero seniorom... Czy zdaniem Pani Doktor, to wzajemne niezrozumienie będzie się pogłębiać?
Na to, że oddalamy się od siebie, wpływa wiele czynników. Coraz trudniej nam, rodzicom, a także dziadkom czy nauczycielom, dotrzeć do naszych dzieci i namówić je do wymiany myśli, do rozmowy. Urządzenia elektroniczne oferują łatwiejsze, bo praktycznie bezwysiłkowe, i pozornie atrakcyjne, wymagające minimum interakcji pomysły na spędzenie czasu. Wiele słów młodzieżowych pochodzi właśnie ze świata internetu: filmików, memów czy gier.
Potrzeba niejakiego trudu, żeby wypracować porozumienie międzypokoleniowe. To szczególnie trudne, kiedy wszyscy mamy mało czasu, dużo spraw na głowie i ochotę, żeby odpocząć. Ostatnio miałam okazję to obserwować i sama przerabiać w lekarskich poczekalniach. Babcia z wnuczkiem, podobnie jak my z córkami, wypełniali jakoś czas do wizyty. Chłopiec w najlepsze grał na telefonie, a babcia zamyślona patrzyła w dal. Podobne obrazki widuję w autobusach czy w parku. Rodzice pogrążeni w rozmowie telefonicznej lub patrzący w ekran, a obok dziecko, które – o ile też nie korzysta z telefonu – nie bardzo potrafi się sobą zająć. Sama też nieraz ulegam tej pokusie – w niepokojąco błogim poczuciu, że każdy z nas wspaniale spędza czas w swoim świecie. To jednak wcale nie buduje relacji.
Reklama
Jak temu zaradzić?
Pierwszym krokiem wydaje się właśnie to: dajmy sobie czas i uwagę, a właściwe słowa z pewnością się znajdą. Kiedy nie mam pod ręką tematu do rozmowy z córkami, sięgam po młode słowa i buduję z nich jakąś pozornie sensowną wypowiedź w stylu: „A wiecie, że tata jest sigmą i betą w jednym?”. One wtedy najpierw chichoczą, a potem zaczynają mi tłumaczyć swój świat i język. Dowiaduję się, że użyte przeze mnie słowa się wykluczają, że mogłam raczej powiedzieć, że tata jest sigmą i rizzlerem – co jest komplementem – a nie betą, bo to już mało pochlebne określenie. Pytaniom nie ma końca i tak nam się toczy ciekawa wymiana. Mam wrażenie, że dzisiejsze pokolenie rzadko samo inicjuje rozmowę, ale jest głodne kontaktu. I tu ważna jest nasza rola. Nastawać w porę i nie w porę, być otwartym na kontakt.
Pani Doktor jest zaangażowana w ruch prostego języka. W jego zakresie edukują się głównie urzędnicy oraz wszyscy ci, którzy, ogólnie mówiąc, są nadawcami komunikatów przeznaczonych dla szerszego odbiorcy.
Prosty język, jak nazwano w Polsce ruch plain language (w innych językach także: leichte Sprache i klarsprak), eksponuje przekaz klarowny, jasny, nie utrudniony na siłę i bez potrzeby. Stawia w centrum uwagi odbiorcę, który niekoniecznie musi być specjalistą w sprawach bankowych, prawnych czy administracyjnych. Wynika też z oszczędności czasu i wysiłku, która w dzisiejszym świecie bardzo się nam wszystkim przydaje.
Taka edukacja mogłaby się przydać także księżom przemawiającym z ambony...
Upraszczanie komunikacji zaczyna obejmować coraz to nowe sfery naszego życia, toteż zasadne staje się także pytanie o język Kościoła. W dzisiejszych przebodźcowanych czasach Dobra Nowina musi torować sobie drogę nowymi sposobami, bo niejednokrotnie przychodzi jej konkurować z innymi strumieniami informacji. Przepis na to, jaki miałby być ten język dzisiaj, znajdujemy wprost w Piśmie Świętym: słowo Boże ma być żywe, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny (por. Hbr 4, 12 – przyp. red.). Ten sam autor pisze dalej, że „wszystko odkryte i odsłonięte jest przed oczami Tego, któremu musimy zdać rachunek”.
Reklama
Taki odkryty i odsłonięty – czyli podany wprost, w formie nieutrudnionej, klarownej, zwięzłej – może być właśnie język. Ktoś trafnie powiedział, że ma on być prosty, ale nie upraszczający. Lekki w formie, ale niezmiennie głęboki i prawdziwy, jeśli chodzi o treść. Jaskółki tego mamy już w polskim Kościele – widać je chociażby w stylu kard. Grzegorza Rysia albo abp. Adriana Galbasa.
W ostatnich kilku latach trwa dyskusja na temat obecności w języku feminatywów. Jedni są stanowczo „za”, inni absolutnie „przeciw”, rzadko się spotyka postawy „pośrodku”. A jaki jest stosunek Pani Doktor do feminatywów, czy Jej zdaniem, takie całkowite zrównanie rodzajów jest możliwe?
Całkowite zrównanie chyba nie jest możliwe – i to ze względów gramatycznych. Rodzaj męski ma w języku polskim także funkcję generyczną, co oznacza, że używając wyrazów takich jak uczeń, student czy podatnik (również w liczbie mnogiej: uczniowie, studenci, podatnicy), mamy na myśli zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Formy męskie mają zazwyczaj prostszą budowę, mniej sylab, dlatego są wygodne w użyciu. Jest to też rodzaj językowej konwencji.
Reklama
Jeśli chodzi o formy żeńskie tytułów, zawodów i urzędów, to w systemie języka jest dla nich miejsce. Czasem jest ono puste, jak w przypadku nowo utworzonych form ministra i marszałkini czy dziekana i profesora, a czasem otrzymujemy formy takie same jak nazwy już istniejących elementów rzeczywistości, np. dyplomatka, stolarka czy pielgrzymka. Miejsce w systemie się co prawda dubluje, ale przecież zjawisko homonimii nie jest nam obce i zwykle kontekst pozwala rozróżnić, o którą pilotkę nam chodzi. Dochodzą do tego jeszcze czynniki tzw. morfonologiczne – nie jest wcale łatwo wymówić słowa pediatrka czy adiunktka, z kolei pedagożka i premierka dla niektórych brzmią humorystycznie lub dziecinnie.
Jakikolwiek mamy stosunek do tego zjawiska, czasem, niestety, brakuje wzajemnego szacunku...
Dla niektórych sprawa ta ma bardzo istotne znaczenie, dla innych będzie rodzajem „ideologii”. Jesteśmy w trakcie procesu językowego, co ma swoje konsekwencje. Formy tradycyjne i te nowo tworzone współistnieją w języku, i to czas pokaże, czy ta tendencja jest trwała i które z form zostaną z nami na dłużej. Osobiście wolę formy klasyczne, językoznawczynią, prezeską i gościnią bywam bardzo niechętnie.
Nasz codzienny język nabiera coraz więcej odcieni brutalności. W dyskursie publicznym często słyszy się wulgaryzmy i zdaje się, że społeczeństwo zaczyna wobec nich obojętnieć. Czy czeka nas sytuacja, że słowa, które w słownikach do tej pory miały kwalifikator ‘wulgarne’, przejdą do języka neutralnego? Albo przynajmniej przestaną razić tak bardzo, jak raziły kiedyś?
Jakiś czas temu spotkałam się z licealistami. Nauczyciele szepnęli mi wcześniej, abym poruszyła z uczniami temat wulgaryzmów, bo nieobojętna im była spadająca jakość komunikacji. Młodzi ludzie w ożywionej dyskusji udowadniali, że potrzebują tych słów, dobrze się z nimi czują, zyskują dzięki nim poczucie wolności. Nie chcą być krępowani jakimiś społecznymi normami. Nie doszliśmy wtedy do porozumienia.
Reklama
Moi studenci zrobili potem większą ankietę na ten temat. Wyniki przykro nas zaskoczyły: przekleństwa i wulgaryzmy rzeczywiście przestają nam przeszkadzać. Są traktowane jako naturalny, nienacechowany składnik języka, przydatny w wielu sytuacjach, w których chcemy dać upust swoim emocjom (w tym przypadku miałyby pewne uzasadnienie) – ale także poza takim kontekstem, dla dodania pieprzu lub ze zwykłej niedbałości.
Do takiego postrzegania sprawy przyczynili się też swego czasu językoznawcy. Pamiętamy być może, jak przy okazji strajków kobiet próbowano naukowo tłumaczyć użycie w przestrzeni publicznej słów ewidentnie wulgarnych. Pewne normy zostały wtedy przekroczone, tamy puściły, pewne słowa rozgościły się w sferze publicznej i dziś mamy mniejsze opory, żeby używać ich poza kontekstem prywatnym. Na to doprawdy trudno mi się zgodzić.
A czy czuje Pani Doktor presję, żeby zawsze mówić i pisać poprawnie? Że Jej po prostu nie wypada robić błędów?
Mam w domu dwa świetne barometry poprawności – moje córki. Przy okazji różnych rodzinnych dyskusji zdążyły się przyzwyczaić do tego, że nie mówimy „w każdym bądź razie”, „wziąść” czy „kawałek torta”. Jeśli słyszą błędy u siebie nawzajem, u mnie albo np. w telewizji, nie pozostają obojętne. Żywo reagują zwłaszcza na moje śląskie „dzieciami”, „ludziami” i „liściami”. „Mamo, tak się nie mówi!” – słyszę i wtedy wiem, że powinnam bardziej uważać na słowa. Bo nie jest bez znaczenia to, jak i gdzie ich używam. I nawet jeśli nie uczę, to i tak – uczę.
Reklama
Służba językowi – w tym zwłaszcza zajmowanie się jego poprawnością – to taki rodzaj odpowiedzialności, który zobowiązuje zawsze i wszędzie. Pokazuje to przykład osób, które od lat kojarzymy z tą dziedziną – profesorów Jana Miodka czy Jerzego Bralczyka. Mimo upływu dekad powołujemy się na ich autorytet, a ich opinie wciąż rezonują – w taki czy inny sposób – w społeczeństwie.
Znaczące jest na pewno to, że chcemy w języku mieć stały punkt odniesienia. Lubimy mieć poczucie, że któraś forma jest poprawna, a inna nie – to nam porządkuje świat, i tak już pogmatwany. A skoro sprawy języka jeszcze ludzi obchodzą, to tym bardziej warto być językoznawcą.
Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego obchodzony jest rokrocznie 21 lutego.
Święto zostało ustanowione przez UNESCO 17 listopada 1999 r. w celu przypomnienia o bogactwie i różnorodności językowej świata i podkreślenia wartości języków ojczystych – narodowych i regionalnych, oficjalnych i nieoficjalnych, tych mających ogromny zasięg i tych użytkowanych tylko przez niewielkie grupy – dla rozwoju dziedzictwa kulturowego ludzkości. Ma przypominać, że dbając o własny język, chronimy ojczystą kulturę i tożsamość kulturową.
Pretekstem do ustanowienia święta stało się tragiczne wydarzenie, do którego doszło 21 lutego 1952 r. w Dhace, późniejszej stolicy niepodległego Bangladeszu. W wyniku starć z policją zginęło wówczas pięciu studentów, którzy domagali się nadania językowi bengalskiemu statusu języka urzędowego.
Dr Magdalena Wanot-Miśtura - językoznawca, adiunkt w Instytucie Języka Polskiego na Wydziale Polonistyki UW, kierownik Laboratorium Efektywnej Komunikacji UW. Prezes zarządu Fundacji Języka Polskiego