Swego czasu, zafascynowany lekturą znakomitych eksploratorów, trafiłem na jedną z najbardziej wstrząsających historii o trium?e ludzkiej woli przetrwania. Mam na myśli badacza Antarktydy Ernesta Shackletona, którego wielkość polegała na niezwykłej determinacji i nieugiętym duchu w obliczu przeciwności losu. Przygoda sir Shackletona to prawdopodobnie najwspanialszy przykład przywództwa w jednej z najdramatyczniejszych wędrówek w historii. W skrajnie nieprzystępnym terenie uratował całą załogę, która przez 3 lata tkwiła w niepewności na biegunie południowym.
Ernest Shackleton, najstarszy z dziesięciorga dzieci, urodził się 7 lutego 1874 r. Był młodzieńcem żywiołowym i nieco zuchwałym. Na lekcjach jego myśli błądziły: fantazjował o bezkresnych morzach, wspaniałych statkach i niezbadanych lądach. „Shackleton! Obudź się! Ucz się, a nie marz!” – karcił go nauczyciel. Ale Ernest marzył dalej – i z rozmachem. Była to epoka wielkich wypraw morskich, a Anglia miała jedną z największych i najbogatszych flot w całej Europie. Po morzach pływali bohaterowie i Ernest postanowił zostać jednym z nich: kapitanem Ernestem Shackletonem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Jako 16-letni chłopak zaciągnął się do brytyjskiej marynarki handlowej. Pływał po Oceanie Spokojnym i Oceanie Indyjskim. Kilka lat później awansował na bosmana. Było to już dobre stanowisko, ale dla niego wciąż zbyt niskie. Zmęczyła go flota handlowa, której nie uważał za wystarczającą do spełnienia swoich ambicji.
W owych czasach rozpoczął się wyścig na biegun północny, a Anglia nie zdołała wyprzedzić innych. I raptem Królewskie Towarzystwo Geograficzne zorganizowało wielką wyprawę mającą na celu badania naukowe i eksplorację geograficzną w dużej mierze nieznanego kontynentu – Antarktydy. Badacz nie przegapił okazji, by wziąć w niej udział, i w sierpniu 1901 r. zamustrował na statek kapitana Scotta. Niestety, ze względów zdrowotnych zmuszony był wrócić do domu.
Sześć lat później badacz ponownie wyruszył na podbój szóstego kontynentu, tym razem na pokładzie statku Nimrod. Udało mu się osiągnąć najbardziej wysunięty na południe punkt, do którego dotarł człowiek – 88°23’ S. Choć ekspedycja nie osiągnęła celu, przesunęła granice poznania Antarktydy. Zmęczenie i niedobór zapasów zmusiły jednak lidera do podjęcia bolesnej decyzji: przerwania marszu zaledwie 156 km od bieguna, aby nie ryzykować życia niewielkiej grupy odkrywców. Ta mądra, choć z pewnością bardzo trudna decyzja przyczyniła się do narodzin jego mitu jako odkrywcy. Po powrocie do kraju Irlandczyk został okrzyknięty bohaterem narodowym. Król Jerzy V nadał mu tytuł szlachecki, a szereg instytucji nagrodziło go medalami w uznaniu zasług.
Reklama
W kolejnych latach Ernest Shackleton przystąpił do przygotowywania swojej trzeciej misji – przejścia białego kontynentu od morza do morza, co ostatecznie przyniosło mu sławę i tytuł bohatera. W 1913 r. rozpoczął poszukiwania niezbędnych funduszy na realizację tego przedsięwzięcia. Zakupił dwa statki: 44-metrową barkentynę Endurance, zaprojektowaną i wyposażoną do żeglugi pośród paku lodowego, która miała zabrać załogę na Antarktydę, oraz Aurorę, która miała ją odebrać po drugiej stronie kontynentu i zabrać z powrotem do Anglii.
1 stycznia 1914 r. eksplorator zamieścił w gazecie kuriozalne ogłoszenie: „Poszukiwani mężczyźni do niebezpiecznej wyprawy. Niskie wynagrodzenie, przeraźliwy chłód, długie miesiące w całkowitej ciemności, ciągłe ryzyko, niepewne szanse powrotu. Odznaczenia i uznanie za sukces”. Odpowiedziało ponad 5 tys. osób: żądnych przygód i nieustraszonych mężczyzn, być może nawet nieco szalonych i lekkomyślnych, pragnącch zapisać się w historii. Spośród nich Shackleton wybrał dwudziestu siedmiu, zabrał również sześćdziesiąt dziewięć silnych psów zaprzęgowych, które miały ciągnąć sanie z zapasami.
Reklama
Pierwszym przystankiem było Buenos Aires, gdzie statek zacumował, aby dokonać ostatnich zakupów, następnie skierowano się w stronę Antarktydy, dokładnie – Georgii Południowej. 5 grudnia 1914 r. Endurance opuścił port w Georgii Południowej, aby ostatecznie oderwać się od cywilizacji. Początkowy spokój szybko został przerwany przez pierwsze lody. Statek z trudem się przez nie przebijał. Wkrótce został uwięziony w pływającej pokrywie lodu morskiego, 160 km od bieguna, na 10 miesięcy. 27 października, zmiażdżony przez lód, zaczął tonąć w lodowatej, błękitnej wodzie; 28-osobowa załoga musiała się ewakuować. Rozbili obóz na dryfującym paku lodowym; zabrali wszystko, co udało im się uratować ze statku i co mogło się przydać do przetrwania. Przez 170 dni płynęli z prądem na krze bez odpowiednich zapasów jedzenia i bez dachu nad głową. Bali się, że lód może nagle pęknąć i pochłonąć ich wszystkich. Opuścili więc niepewne lokum. Całymi dniami płynęli w fatalnych warunkach: temperatura sięgała -20°C, a momentami morze było tak wzburzone, że musieli zatrzymywać się pod osłoną gór lodowych. Marynarze byli wyczerpani, pozbawieni energii, pokryci warstwą drobnego lodu i lepcy od soli. Co więcej – przymierali z pragnienia.
Dotarli na Wyspę Słoniową, ale nie mogli na niej pozostać, ponieważ nikt by ich tam nie znalazł. Shackleton podjął więc desperacką i śmiałą próbę przebicia się 6-osobowej grupy do odległej o 1253 km stacji wielorybniczej na Georgii Południowej, z której wypłynęli wiele miesięcy wcześniej. Pomysł był szaleńczy, wręcz samobójczy, ale nie było innego rozwiązania.
Z największym trudem przekroczyli Cieśninę Drake’a, uważaną ze względu na ekstremalne warunki za jeden z najtrudniejszych dla żeglarzy i statków akwenów na świecie. Natura potrafi tam gwałtownie zademonstrować całą swoją potęgę. Wiały niewiarygodnie silne wiatry, wzniecające wysokie, gwałtowne fale i prawdziwe ściany wody. Wylądowali w Georgii Południowej zgodnie z planem, ale baza wielorybnicza Stromness znajdowała się po przeciwnej stronie wyspy, w odległości 48 km. Musieli tam dotrzeć pieszo. Niektóre szczyty wyspy przekraczały 3 tys. m, nie brakło lodowców i urwistych grzbietów. W pewnych porach dnia zapadała gęsta, ograniczająca widoczność mgła. W tym długim marszu wspierali się nawzajem. Wspinaczki były wyczerpujące, zejścia niebezpieczne i nie mogli zatrzymywać się na zbyt długo w obawie przed śmiercią z wychłodzenia.
Reklama
Po 36 godzinach nieprzerwanej drogi osiągnęli cel. Gdy dotarli do domku superintendenta Thoralfa Sorellego, zmrozili go swoim wyglądem. Kapitan wziął głęboki oddech i nieśmiało powiedział: „Jestem Ernest Shackleton”. Potem przeprosił za smród, który wydzielała ich odzież. Kiedy gospodarz, pełen niedowierzania, usłyszał to nazwisko, był zszokowany ich wytrwałością i odwagą, dostrzegając w ich oczach dumę i godność. Trójka rozbitków wzięła gorącą kąpiel, ostrzygła się i ogoliła oraz wyrzuciła znoszone od miesięcy ubrania.
Wkrótce eksplorator zabrał z Wyspy Słoniowej trzech rozbitków pozostawionych po drugiej stronie wyspy i dwudziestu dwóch niedożywionych, ale wciąż żywych członków załogi, którzy wyznali, że nigdy nie stracili wiary w swojego kapitana, nawet gdy wydawało się, że nie ma szans na ratunek. To była jedyna nadzieja, której mocno się trzymali. I właśnie to niezwykłe dokonanie uczyniło kapitana sir Ernesta Shackletona prawdziwym herosem.
Być może najlepsze wspomnienie o nim i jego charakterze jako odkrywcy, ale przede wszystkim jako przywódcy i człowieku pochodzi od jednego z jego towarzyszy na statku Endurance, który wspominając podróż, powiedział: „Za naukowe wskazówki daj mi Scotta; za szybką i sprawną podróż – Amundsena; ale gdy znajdziesz się w rozpaczliwej sytuacji, gdy wydaje się, że nie ma wyjścia, uklęknij i módl się o powrót Shackletona...”.
reporter, eksplorator