Panna Michalina była potomkinią znacznego rodu, którego majątek po upadku powstania styczniowego skruszał niemożebnie, lecz resztki dawnej świetności wciąż wystarczały, by prowadzić życie raczej wygodne. Od wiosny do jesieni cała rodzina przebywała w swych dobrach ziemskich, doglądając gospodarstwa, spacerując wśród bujnej przyrody, podejmując gości i oddając wizyty, urządzając grzybobrania, polowania, słowem – korzystając ze wszelkich rozkoszy, jakie tylko słoneczne dni na wsi mogą zaoferować. Na zimę zaś zjeżdżali do Warszawy, by zażyć zgoła odmiennych rozrywek wielkiego świata.
Panna Michalina, najmłodsza latorośl państwa Niewiadomskich, jako że miała czterech starszych braci, nijak nie mogła pojąć, na czym polega bycie damą, co rzecz jasna wprawiało jej matkę w wielkie zakłopotanie. Ojciec panny Michasi uśmiechał się często pod wąsem i zamiast zrugać córkę za niestosowne zachowanie, całował ją tylko w czoło i groził palcem, na co ona dłoń ojcowską chwytała i do ust przyciskała, jakby jej właśnie wielką winę odpuszczono. Matka kręciła głową, wzdychała, raz po raz służącą po krople na nerwy posyłała, bo kolejne wybryki jedynej córki przyprawiały ją o palpitacje serca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Jak chociażby ten ostatni, gdy dzień przed wyjazdem do Warszawy Michasia oświadczyła rodzicom, że tej jesieni nie będzie już darmozjadem, tylko sama zapracuje na prezenty świąteczne, wikt i opierunek. Matka aż się zatchnęła i ni jednego słowa rzec nie mogła.
– A kto by ciebie zatrudnił?– zażartował Waldemar, drugi wedle starszeństwa brat panny Michaliny. – I do jakiej pracy miałabyś się rzekomo nająć, skoro nie umiesz nic, za co płacą?
– Sama Lucyna Ćwierczakiewiczowa – rzuciła butnie panna Michalina, patrząc bratu prosto w oczy.
– A zatem gotować będziesz? – roześmiał się Waldi, odczuwając wyraźną przyjemność z drażnienia siostry. – Odmierzać łuty i kwaterki? Smażyć galarety?
– Pisać – odparowała Michasia. – Pani Ćwierczakiewiczowa zgodziła się przyjąć mnie na posadę czasową, żebym pomogła przy korektach i redagowaniu tekstów.
Nie zauważyła więc, że jej matka opadła na szezlong, a pokojowa natychmiast podbiegła z wilgotną chustką i małą buteleczką z brązowego szkła. Chustka czym prędzej wylądowała na czole pani domu, a odkorkowaną buteleczkę wierna służąca raz po raz podtykała pod nos swej chlebodawczyni.
– Matulu, przecież Ćwierczakiewiczowa więcej wydaje niż Mickiewicz i Słowacki razem wzięci – pocieszył matkę syn, pomiarkowawszy, że nazbyt się zdenerwowała.
– Bój się Boga, Waldi, co mówisz! – jęknęła pani Niewiadomska, ale znać było, że pilnie słucha.
– A ile przy tym zarabia! – gwizdnął z podziwem. – Majątek, matuś, niemały majątek.
Reklama
– I nie lada koneksja – mruknął pan Niewiadomski, który dotąd milczał i zdawał się całkowicie pochłonięty lekturą gazety codziennej, a jednak musiał bacznie śledzić przebieg rozmowy. – A może Michasię do czegoś pożytecznego przyuczy.
Pani Niewiadomska, która nigdy nie skalała rąk pracą, podniosła straszliwy lament i tak na zdrowiu podupadła, że wyjazd trzeba było o tydzień odłożyć. Jednak panna Michalina postawiła na swoim, a ojcowską zgodę otrzymawszy, skoro tylko zjechała do Warszawy, pierwsze kroki skierowała na ulicę Królewską, gdzie pani Ćwierczakiewiczowa prowadziła salon.
Reklama
Zaraz też została przekierowana do redakcji. Przez kilka pierwszych dni poprawiała błędy, co było zajęciem tak nużącym, że niewiele brakowało, by zarzuciła posadę. Gdy jednak bliska już była to uczynić, polecono jej napisać opowiadanie, a skoro dobrze wyszło, otrzymała kolejne teksty do napisania. Panna Michasia była wreszcie w swoim żywiole, bo słowa kochała nade wszystko. Pani Ćwierczakiewiczowa okazała się kobietą przedsiębiorczą, zażywną, szalenie wymagającą, lecz i niepozbawioną dowcipu. Nade wszystko zaś ceniona była za rzetelność, a na drukowanych przez nią zaleceniach polegało wiele gospodyń we wszystkich zaborach. Porady medyczne Ćwierczakiewiczowa miała w zwyczaju konsultować z wybitnymi lekarzami. Pewnego razu więc posłano Michasię po taką rekomendację do gabinetu profesora Markowskiego, słynącego z leczenia egzem i wybroczyn. Panna Niewiadomska nie zastała wprawdzie profesora pod wskazanym adresem, lecz ucięła sobie miłą pogawędkę z jego asystentem, studentem ostatniego roku Wydziału Lekarskiego Szkoły Głównej Warszawskiej. Pan Mateusz Barański, bo tak zwał się ów czarujący młodzieniec, posiadacz kasztanowych oczu okolonych ciemnymi rzęsami, wzrostu bujnego, urody surowej, który zamierzał w przyszłości zostać chirurgiem, co pannie Michasi wydawało się o niebo ciekawsze od chorób skórnych. Sam pan Mateusz zawładnął zaś jej myślami i snami tak, że całkiem na niczym innym nie mogła się skupić.
Z końcem listopada spadł pierwszy śnieg. Zrazu nieśmiałe drobniutkie płatki niknęły w błotach warszawskich ulic i trudno było je odróżnić od nieustannej mżawki. Wreszcie jednak na niebo nasunęły się nabrzmiałe śniegiem chmury. Po pierwszej zadymce przyszła kolejna, wiatr dął tak, że oddech cofał się w głąb płuc. Michalina wbiegła po schodach i zasapana dopadła drzwi. Nacisnęła klamkę i jak śniegowa burza wtargnęła do środka.
– Prus znowu swoje – wysapała w progu.
– Kochany chłopak... – mruknęła czule Ćwierczakiewiczowa, bo i zwykła mawiać, że Głowacki mógłby być jej synem, skoro równo dwadzieścia jeden wiosen po niej na świat ten przyszedł.
– Czy ja wiem... – westchnęła Michalina i podesłała pracodawczyni lekko wilgotny numer Kuriera Codziennego.
– „Śnieg, post, opłatki nie dowodzą jeszcze bliskości Bożego Narodzenia. Dopiero, gdy wyjdzie z druku Kolęda dla gospodyń, czujesz w powietrzu Wigilię...” – przeczytała pani Lucyna i z każdym słowem coraz szerzej się uśmiechała. – Poczciwina.
– Przecież on sobie kpi! – żachnęła się panna Niewiadomska.
– Skądże znowu – zaprzeczyła pani Ćwierczakiewiczowa. – Dobrze napisał. Nie ma świąt bez naszego kalendarza. Reklamę nam darmową sprezentował w tym swoim felietonie. Trzeba zwiększyć nakłady!
Reklama
Panna Michalina pokręciła z niedowierzaniem głową i nie mówiła nic więcej. Zdjęła płaszcz i podeszła do biurka, na którym leżały rozłożone kartki z kalendarza zwanego Kolęda dla gospodyń. Czegoż tu nie było! Przepisy kulinarne, receptura na zaprawę podłogi, daty świąt i zaćmień Słońca, rejestr bielizny do prania, tablice arytmetyczne, wykaz jarmarków, a nawet poezje, opowiadania i dramaty, słowem – wszystko cokolwiek kobiecie w życiu codziennym przydać się mogło. Gdy rozdrażnienie poranną prasą ustąpiło, panna Michalina usiłowała skupić się na pracy, ale jej wzrok raz po raz uciekał w stronę okna, za którym świat tonął w nieskalanej migoczącej bieli, a myśli gnały ku Mateuszowi Barańskiemu. Spotkali się kilka razy, a im częściej go widywała, tym mocniej biło jej serce. Dał się jej poznać jako człowiek na wskroś szlachetny, dobro innych przed własne stawiający, poważny, lecz gdy trzeba – wesół. Słowem – ideał. Panna Michalina bała się jednakże, że rodzice na tę znajomość się nie zgodzą. Nazwisko tegoż kawalera nic w świecie nie znaczyło, majątku ani znajomości nie miał, tylko uroda i fach szlachetny przemawiały na jego korzyść, a to mogło nie starczyć.
Na podobnych tym myślach minął pannie Michasi Adwent, a im bliżej było Bożego Narodzenia, tym pewniejsze było jej serce, że oto spotkała człowieka, z którym chciałaby dzielić swój los. Jadąc saniami na Pasterkę do Świętego Krzyża, oddawała się właśnie miłym marzeniom o tym, że może na kolejne święta będzie już narzeczoną, gdy jakiś ruch przy bocznej ścianie kościoła św. Aleksandra przyciągnął jej uwagę.
Reklama
Grupa młodych mężczyzn siedziała na stosie niesprzedanych choinek w oczekiwaniu na rozpoczęcie Pasterki i umilała sobie czas wesołym śpiewem, skutecznie rozpraszając panującą wokół uroczystą ciszę. Zaciekawiona Michasia zerknęła w tamtą stronę i zamarła, jakby ją kto przemienił w lodową rzeźbę. Wśród siedzących na świerkowych gałęziach rozpoznała postać swojego ukochanego. Wyglądał wprawdzie cokolwiek dziwacznie w przybrudzonej kufajce i chłopskiej czapce, ale nie miała żadnych wątpliwości, że to Mateusz Barański we własnej osobie. Sanki, pobrzękując dzwoneczkami, minęły plac Trzech Krzyży, przecięły aleję Jerozolimską i wjechały w Nowy Świat. Głowę Michasi wypełniły dziesiątki pytań. O ile matka, choć z bólem posadę córki u znanej osobistości w końcu uznała za coś pochlebnego, o tyle bratanie się z miejskim elementem, jak nazywała każdego spoza ich sfery, uznawała za grzech równy zabójstwu czy kradzieży. Lekarza jeszcze może by do rodziny dopuściła, ale ulicznego handlarza nocą wyśpiewującego na ulicy – nigdy.
Całą Mszę myśli zebrać nie mogła i czuła, że zaraz zemdleje w zatłoczonym kościele, szczelnie wypełnionym zapachem kadzidła i smażonych ryb, które spożywano podczas wieczerzy. Michasia odsunęła się nieco od rodziny, a potem jeszcze trochę i jeszcze aż wreszcie przez nikogo niezauważona wyszła na schody kościoła. Wzięła głęboki wdech. Mroźne powietrze zaszczypało ją w usta, niosąc otrzeźwienie. Zaraz poczuła się lepiej i spoglądając na majestatycznie milczące Krakowskie Przedmieście obficie przybrane śniegiem, gotowa była przysiąc, że wszystko jakoś się ułoży.
– Dobrze się pani czuje? – usłyszała za sobą znajomy głos. Serce podskoczyło jej do gardła, a cały spokój uleciał w jednej chwili.
– Jak mogłeś mi to zrobić? – rzuciła zaraz, nie siląc się na grzeczności.
– Pozwolę sobie dopytać, o czym mowa... – zaczął Mateusz, ale Michasia nie pozwoliła mu dokończyć, nazbyt była zdenerwowaną.
– A jeśli ktoś cię widział pod kościołem nocą śpiewającego? Jeśli kto rozpoznał? Jeśli niosłeś choinkę którejś z licznych znajomych matuli? Co wtedy?
Mateusz wzruszył ramionami, a w jego oczach błysnęło coś niebezpiecznego.
– Pracowałem uczciwie i nie sądziłem, że panna Michasia, niewiasta postępowa, będzie się podobnymi bzdurami przejmować.
– Nie ja, a matula... – jęknęła panna Niewiadomska, czując, że jest bliska płaczu.
Reklama
– To może by tak uwagę szanownej pani matki przekierować na pożyteczniejsze tory... – zasugerował Mateusz.
Panna Michalina odwróciła się odeń gwałtownie i, nie mogąc pomieścić w sobie złości, kopnęła skrzącą w świetle latarni zaspę.
– Nie zna pan matuli – odparła stanowczo. – Nie zapomniałaby nigdy podobnej zniewagi. Nie pozwoli mi więcej widzieć się z panem, rozmawiać ani nawet przebywać w jednym pomieszczeniu.
– A pani byłoby tego żal? – usłyszała tuż przy uchu przepełniony uczuciem szept.
Serce zatrzepotało w piersi dziewczyny, ale nakazała sobie spokój. Wokół nich nagle zrobiło się tłumnie, bo ludzie zaczęli wylewać się z kościoła. Na wszelki wypadek, by nie zostać posądzoną o nieobyczajność, postąpiła krok do przodu, wbrew sobie, nieznacznie oddalając się od niego.
– Nie w tym rzecz... – spróbowała, lecz słowa dziwnie się jej plątały, a policzki płonęły szkarłatem.
– Tak, handlowałem dziś choinkami – wyznał nagle Mateusz. Wbił dłonie w kieszenie i wyprostował się nieznacznie.
Michalina westchnęła ciężko i nie znalazła żadnej odpowiedzi. Żałość ją jeno zdjęła, że to wszystko nie było tylko snem. Gdzieś w oddali rozbrzmiała kolęda wyśpiewywana nieco fałszywie tubalnym, pełnym radości głosem.
Reklama
– Handlowałem, jakbym nie był przyszłym doktorem, a zwyczajnym parobkiem – gorączkował się Mateusz. – Lecz miałem po temu ważny powód i niczego, com zrobił, nie wstydzę się wcale. Gdyby dane mi było raz jeszcze decydować – zrobiłbym to samo.
– Jak pan mógł... – szepnęła panna Michalina całkiem już rozstrojona. Jakaś jej część pragnęła przylgnąć do niego i wtulić się najmocniej, zaś rozsądek podpowiadał, że powinna czym prędzej odejść i zapomnieć o Barańskim.
– Musiałem – warknął. – Musiałem, bo...
– Bo? – wykrztusiła ledwie żywa.
– Bo kocham panią – rzekł i nie pytając o nic, zamknął ją w objęciach. – Profesor to sknera, nie płaci mi zbyt wiele, a ja musiałem... Musiałem się pani oświadczyć, nim znów wyjedzie pani z Warszawy...
– Oświadczyć? – Michalina nie była pewna, czy wypowiedziała na głos to magiczne słowo.
– Zechcesz mnie, pani?
– Rodzice... – jęknęła ostatkiem sił.
– Pobłogosławili, bez tego nie śmiałbym pytać pani – zapewnił żarliwie. – Sprzedawałem choinki...
– Nie rozumiem jaki to ma związek...
– Musiałem mieć pieniądze, by kupić to – powiedział, sięgając do kieszeni płaszcza. Wyciągnął zeń egzemplarz Kolędy dla gospodyń Ćwierczakiewiczowej.
Michalina zamrugała szybko, nie mogąc pojąć, czy to żart jakiś czy kpina. Mateusz dostrzegł jej minę i czym prędzej wyciągnął spomiędzy kart kalendarza cieniutką złotą obrączkę opatrzoną perłą. – Zechcesz mnie, pani? – powtórzył.
– Tylko pana – szepnęła Michasia, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, i patrząc mu głęboko w oczy. – Na zawsze.